Polowanie na zorze z Olympusem
1. Wyprawa na Lofoty
Olympus OM-D E-M5 z obiektywem M.Zuiko Digital 12–50 mm f/3.5–6.3 ED EZ. |
Wszystkie te pochwały nie były bezzasadne. Olympus bardzo zgrabnie połączył klasykę z nowoczesnością. Nawiązujący wyglądem do starych aparatów, E-M5 dawał swoim użytkownikom bardzo solidną, uszczelnioną, a jednocześnie wciąż niewielką obudowę, w której wnętrzu znajdowała się matryca formatu Mikro 4/3 wyposażona w wydajny mechanizm stabilizacji obrazu.
Główną zaletą tej matrycy było bardzo dobre zachowanie na wysokich czułościach. Na tyle dobre, że pod względem szumów wypadała ona lepiej niż niektórzy konkurenci klasy APS-C, u których upakowanie pikseli często było mniejsze, a przez to mieli łatwiejsze zadanie.
Nie było też zastrzeżeń do pracy na długich czasach naświetlania. Trzyminutowe "darki" (ciemne klatki), które uzyskaliśmy przeprowadzając nasz test E-M5, wypadły dobrze i pokazały, że stosowanie czułości na poziomie ISO 1600, a momentami nawet ISO 3200, jest dozwolone i w pełni uzasadnione. Wszystkie te czynniki spowodowały, że system Mikro 4/3 mógł z powodzeniem zostać wykorzystany w astrofotografii.
Planując kolejną wyprawę na norweskie Lofoty, zdecydowaliśmy się sprawdzić w boju Olympusa OM-D E-M10. To najprostszy, najmniejszy i najlżejszy z aparatów serii OMD. Z racji niewielkich gabarytów świetnie nadaje się na wszelkie wyjazdy. Trochę problemów mieliśmy z doborem optyki. Do fotografowania zórz polarnych najlepiej nadają się ultraszerokokątne obiektywy o jak najlepszym świetle. Bylibyśmy bardzo szczęśliwi, gdyby udało nam się zabrać Olympusa M.Zuiko Digital 7-14 mm f/2.8 ED PRO, ale niestety we wrześniu 2014 roku nie był on jeszcze dostępny. Spore emocje wzbudził w nas dedykowany do systemu Mikro 4/3 Voigtlander o rekordowych parametrach 10.5 mm i f/0.95. Niestety to także zupełna nowość, wciąż niedostępna w sklepach.
Olympus OMD E-M10 |
Mieliśmy więc do wyboru albo jasnego Olympusa M.Zuiko 12mm f/2.0, albo ciemniejszego, ale ultraszerokokątnego M.Zuiko 9-18 mm. Ponieważ zależało nam też na wykonaniu jak największej ilości zdjęć krajobrazowych, wybór padł na ten drugi obiektyw. Cały zestaw (aparat + obiektyw) okazał się tak mały, że w naszej torbie znalazło się miejsce na drugiego bezlusterkowca. W przypadku polowania na zorze jest to o tyle ważne, że mogliśmy fotografować na raz dwoma aparatami. Tego komfortu nie byłoby, gdybyśmy zdecydowali się na zabranie dużej lustrzanki z ultraszerokokątnym obiektywem, która często waży więcej niż dwa bezlusterkowce z dedykowanymi doń obiektywami.
Olympus M.Zuiko Digital 9–18 mm f/4.0–5.6 ED |
Trzeba powiedzieć wyraźnie, że poprzeczka była powieszona bardzo wysoko. Nasz obiektyw ma maksymalne światło w zakresie od f/4.0 do f/5.6 - to naprawdę słaby wynik jeśli mówimy o astrofotografii na szerokich kątach. Wiadomo było, że będziemy musieli stosować czasy ekspozycji na poziomie kilkudziesięciu sekund i czułości z zakresu od ISO 800 do ISO 3200. Ciężko o trudniejsze warunki - byliśmy więc bardzo ciekawi jak sprzęt sprawi się w boju. Warto więc sprawdzić, jakie efekty końcowe udało nam się uzyskać.
Już pierwsza noc po przyjeździe na Lofoty okazała się pogoda i bogata w zorze polarne. Ze względu na duże zmęczenie podróżą i sprawami organizacyjnymi, nie udało nam się wtedy wykonać tylu zdjęć ile byśmy chcieli, ale i tak było czym się pochwalić. Przykładowe ujęcia wykonane tej nocy przedstawiamy poniżej.
Kolejnej nocy wszystko poszło idealnie. W trakcie dnia pospaliśmy trochę dłużej, więc byliśmy pełni sił i zapału do pracy. Warunki i zorze dopisały. Pogoda dopisała niejako podwójnie. Po pierwsze, niebo było w większości bezchmurne - to wymóg niezbędny do uchwycenia zórz. Po drugie i co rzadkie na Lofotach, wiatr był bardzo umiarkowany. To pozwoliło na nocne fotografowanie trwające grubo ponad cztery godziny, bez narażenia się na odmrożenia i chorobę. A efekty przeszły nasze najśmielsze oczekiwania.
Duża ilość zdjęć pozwala nie tylko zaprezentować najlepsze z nich, ale także złożyć najciekawsze fragmenty w krótkie filmy lub animacje. Zorze momentami były tak dynamiczne, że w zasadzie powinno się je filmować, a nie fotografować. Dopiero animacje potrafią oddać skalę spektaklu, który mieliśmy przyjemność uwieczniać.
Warto dodać jeszcze dwie rzeczy. Pomimo tego, że korpus E-M10 jest niewielki i w związku z tym narzuca ograniczenie na wielkość zastosowanych baterii, nie mieliśmy specjalnych problemów z wydajnością zastosowanego w nim akumulatora. Jedna sztuka wystarczała na ponad cztery godziny praktycznie ciągłej pracy (wielosekundowe ekspozycje w trybie seryjnym) i to w temperaturze na poziomie 0-2 stopni C. Mając więc jedną baterię w zapasie, w żadnym momencie naszego wyjazdu nie byliśmy postawieni w obliczu problemów z zasilaniem.
Druga sprawa to zachowanie Olympusa w dzień. Lofoty są tak malownicze, że nie sposób pisząc o nich, nie pokazać choć kilku widoczków. Patrząc na poniższe zdjęcia, widać wyraźnie, że i tutaj mały Olympus sprawił się dzielnie.
Podsumowując, z czystym sumieniem mogę polecić małego Olympusa E-M10 jako towarzysza różnych wypraw, a co ciekawe, możemy go nabyć obecnie wraz z darmowym kursem fotografii. Oczywiście aparat nie jest w pełni uszczelniony, jak jego drożsi i więksi bracia, więc nie należy go wystawiać na ekstremalne warunki pogodowe, ale i tak potrafi wydajnie pracować w sytuacjach, które trudno określić jako sprzyjające lub komfortowe. Podczas naszego tygodniowego pobytu na Lofotach nie było ani jednego dnia, w którym choć trochę nie padał deszcz. Aparat z nieuszczelnionym 9-18 mm przetrwał też rejs po Morzu Norweskim, podczas którego nie byliśmy rozpieszczani słoneczną pogodą.
Artykuł został przygotowany przy współpracy z Olympus Polska.
Sponsorem artykułu jest firma Olympus Polska.